Pierwsze koty za płoty

Historia prawdziwa, która wydarzyła się 21 lat temu.

Pierwszy był biały, z burym ogonkiem i plamą na łebku. Małe kocię, którego mama została gdzieś na wsi. Bielinek nie był ze mną nawet dwa tygodnie, gdy uciekł (kto by pomyślał, że kocięta uciekają) i zniknął. Szukaliśmy go od razu i wszędzie, ale wyglądało, że zapadł się jak kamień w wodę. Jako 5-letnia dziewczynka rozpaczałam straszliwie. Do tego stopnia, że pierwsze po przebudzeniu było wybiegnięcie na dwór i wołanie „kici kici” z nadzieją, że kotek wrócił po nocy do domu. Była to taka tragedia, że aby ukoić dziecięce serduszko, w domu znalazło się nowe kocię. Mały burasek, którego przewrotnie nazwałam Szarutek. Tego kociaka już nie zdejmowałam z rąk. I wiecie, co się stało?


Okazało się, że wieść, że mała dziewczynka płacze za białym kotkiem z szarym ogonkiem poszła takim echem, że mój pierwszy, długo wyczekiwany kotek się odnalazł. W innym mieście, 30km dalej. Ktoś ulicę od nas zapakował go w samochód i odjechał. Chciał dobrze – dać zagubionemu zwierzakowi dom. Kotka nam zwrócono, a ja miałam już nie jedno, a dwa puchate serduszka do kochania.

Ta historia wbiła mi się w pamięć z dwóch powodów. Pierwszy to ta wszechogarniająca rozpacz za zgubą. Drugi – jakże prozaiczny – przygarnięcie buraska, „kota w kolorze kota”. W dorosłym życiu wyznaję zasadę #kochamniewypuszczam, a o pręgach… wrzucę kolejny post.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *