Cześć. Mam na imię Amadeusz i mimo tego, że moja madka twierdzi, że nie jestem zbyt bystry, opowiem Wam, jak beznadziejne jest życie kota niewychodzącego. Kota, który ptaszki ogląda tylko przez okno albo na jutubie i codziennie rano biega po miękkim dywanie, a nie po mokrym śniegu. Wiem, że naprawdę jesteście ciekawi, jakie katusze cierpię uwięziony w przysłowiowym M3. Zatem zapraszam. Poznajcie mój punkt widzenia.
Zanim stałem się kotem bardzo domowym, przez trzy miesiące razem z moim rodzeństwem i mamą hasałem sobie w wioskowych chlewach i uczyłem się łapać myszy. Kolejne trzy trwała silna kuracja odrobaczająca, ponieważ w odróżnieniu do reszty kociąt, miałem superglisty, które okazały się super oporne na leczenie. Byłem wtedy apatyczny, smutny, z nikim się nie bawiłem, mało jadłem, bolał mnie brzuch. Moje rodzeństwo też było chore, ale wyzdrowiało trochę szybciej. Robalami mogliśmy się zarazić pijąc mleko od naszej kociej mamy lub zjadając zarażoną mysz. W domu nic takiego nas już nie spotka. O ja nieszczęsny!
Nie wychodzę na dwór, więc nie ma szans, że przejedzie mnie samochód. Mówisz, że wypuszczasz swojego kitku w bezpiecznej okolicy? Jesteś pewien?
Nie wiem, czy ulicę dalej nie mieszka jakiś psychol, który tylko czeka, aby zrobić sobie ze mnie żywą tarczę na śrut. Nie zeżre mnie też jakiś narwany luzem biegający pies. Nie wiem, jak ja to przeżyję. Oh wait…
Gdy się zrzygam po śniadaniu, moja pańcia wie, co i o której godzinie włożyłem do japy. No dobra, mniej więcej wie… Ale przynajmniej nie gdyba, że przyczyną jest jakaś zatruta mysz czy zielsko z ogródka obok. Co za okrutna inwigilacja!
A jeśli coś mi dolega, od razu weźmie i wypatrzy. Nie za 3 dni, które spędziłbym na dworze w szopie sąsiada ukrywając się przed wszystkimi ze smutku. Tak się nie da żyć.
Gdy moi ludzie wracają na chatę, wiedzą, że jestem i czekam. Nie muszą wypatrywać mnie w okienku i martwić się, czy przypadkiem nie porwał mnie orzeł. Co za terroryzm.
Jestem wykastrowany, nie rządzą mną hormony, które każą mi zapładniać wszystkie kotki w okolicy i nie wracać do domu przez miesiąc (albo zgubić się i nie wrócić w ogóle). Dzięki temu nie oznaczam też terenu i jestem zdrowszy. Będę też o wiele dłużej żył. Nie jakieś np. 5 lat, a 20. Straszne rzeczy.
Poluję na pluszowe myszki, a moi opiekunowie poświęcają mi czas i bawią się ze mną kocią wędką i innym badziewiem namiętnie kupowanym na Aliexpresie, w Lidlu i połowie sklepów zoologicznych w mieście. Mam też na spółę z resztą kitków 4 wypasione drapaki, z których namiętnie korzystamy. Tragedia.
Taki jestem kurwa nieszczęśliwy.
I nie mów mi, że są koty, co muszą wychodzić i już. Dobrze o tym wiem. Są koty, które spędziły na podwórku wiele lat, do domu przychodzą tylko na śniadanie i taka jest ich rutyna. Niektóre z nich wspaniale odnajdą się później jako koty niewychodzące, a niektóre dostaną największej depresji w swoim życiu. To bardzo indywidualne. Ale jeśli opiekujesz się kociakiem i decyzja o niewypuszczaniu go na zewnątrz jest jeszcze przed Tobą – zostaw go w domu. Niech będzie tak nieszczęśliwy jak ja.
Tylko pamiętaj – liczy się konsekwencja. Jeśli nie wypuszczasz, to nie wypuszczasz. Bo jeśli raz pokażesz Disneyland, no to człowieku – Twój kot nie da Ci spokojnie żyć – będzie chciał do Disneylandu codziennie i na okrągło. Pamiętaj. Konsekwencja.
EDIT 29.03.2021
Oczywiście ten Disneyland możesz kotu zapewnić również w bezpiecznych warunkach takich jak spacery na szelkach/smyczy. Nauka takich spacerów to pewien proces, ale można kota tego powoli nauczyć.
Wypuszczanie kota samopas i wymawianie się „naturą” jest brakiem empatii wobec zwierzęcia, za które wziąłeś/wzięłaś odpowiedzialność.
Skazywanie kota na choroby i śmierć to owszem natura, ale człowieczego barbarzyństwa wobec braci mniejszych.